reklama

"Zielone światełka" Opowiadanie (prawie) socrealistyczne

zdjęcie:
"Zielone światełka" Opowiadanie (prawie) socrealistyczne
REKLAMA
Zgarbiony, w brudnej kurtce, z grymasem nieokreślonego bólu w oczach, kupował każdego ranka w tym samym sklepie spożywczym bułkę i jedno piwo. - Może chociaż parę plastrów sera pan weźmie, z sił pan opadnie... mówiła z troską młoda sprzedawczyni. - Pani da spokój , niech je i pije co chce, przecież to wredny komuch. Wystarczyły tylko te dwa słowa by natychmiast usłyszeć pełne zrozumienia aha... połączone z kiwaniem głową, że teraz wszystko jasne i że cokolwiek to znaczy dobrze mu tak, zasłużył sobie, ma za swoje, niech popija bułkę piwem skoro tak.

W młodości chwalił się znajomościami w aparacie. W porywach złości krzyczał, że w aparacie pracuje i jak będzie chciał to wszystkich załatwi, bo nie jednego już spakował pod trawnik. Sąsiedzi go unikali, a dzieciarnia biegała za nim krzycząc aparat, aparat. Marianowi Jundzikowi to nie przeszkadzało. - Mogę być aparatem he he he... co mi tam. Znał swoją wartość, towarzysze mu ufali, chwalili go, miał wyniki.

Mieszkał z żoną Celiną. W ostatnich dniach wojny do Gdańska przywiozła ich radziecka ciężarówka. Stara secesyjna kamienica pod którą kazał zatrzymać się Rosjanom od razu wpadła mu w oko, a że był obrotny zajął w niej najładniejsze mieszkanie z tarasem. Każdej soboty Jundzikowie przyjmowali gości.
Wystawiali wtedy na taras stół i skórzane fotele, podawali gościom wódkę z sokiem wiśniowym. Celina z dumą podawała ją w małych szklaneczkach. - Nasze fotele nareszcie nie grzeją szwabskich tyłków... cieszył się Jundzik, wyraźnie dumny, że teraz on i jego żona są jedynymi właścicielami tych pięknych mebli.Taras tętnił życiem, a sąsiedzi przez całe lato mogli do woli przyglądać się i przysłuchiwać przemowom towarzysza Mariana. - No co, nie mam przecież nic do ukrycia, niech obywatele patrzą i się uczą jak przedstawiciele władzy ludowej spędzają wolny czas – śmiał się. Strach przed Jundzikiem i jego znajomymi z bezpieki sąsiedzi maskowali teatralną uprzejmością i sztucznym zainteresowaniem.

Lato minęło naznaczone rytmem sobotnich spotkań. Wrzesień przyniósł zapach jesieni i zdziwienie, że nie ma Jundzika, że spotkania się urwały. Gadano, że podobno pojechał do stolicy, że wezwali go jacyś ważni. Potem przyszedł październik 1956 i nagle coś jakby pękło, poluzowało. Słychać było głośne rozmowy, a nawet śmiech. Jundzikowy taras z każdym dniem szarzał. W doniczkach straszyły suche badyle, farba z wielkich dwuskrzydłowych drzwi odchodziła płatami i opadała niczym jesienne liście na brudną posadzkę. Mijały dni, towarzysza Mariana nie było i nikt za nim nie tęsknił. W osiedlowym sklepiku Jundzikowa jak zawsze kupowała mleko. Czasem tylko na chwilę przystanęła, by posłuchać o czym sąsiedzi tak żywo rozprawiają. Rozmawiano o towarzyszu Wiesławie i jego odwadze, o tym, że nie dał się ruskim i że nareszcie będzie inaczej. Lepiej.

Listopad pojawił się wraz z pierwszym mrozem. Zimny niedzielny poranek przeszył warkot motoru. Czarny motocykl BMW ze śladami dawnej świetności zatrzymał się przed bramą kamienicy przy Wrzosowej. Z motoru zsiadł niski, krępy mężczyzna. Rozprostował nogi, skrzyżował palce i nienaturalnie wygiął dłonie do góry aż chrupnęło. - No to jestem... powiedział, jakby chciał uciąć wcześniejsze domysły, że nigdy nie istniał, że nigdy go tu nie było. Marian Jundzik wrócił. Odwiązał przyczepiony do bagażnika mały pakunek, wsunął go pod pachę, rozejrzał się na boki i szybkim, pewnym krokiem wszedł do domu.
Kolejne dni przyniosły wiele zmian w życiu mieszkańców. Nad bramą zawisł zielony szyld - Leczenie światłem i hipnoza. Marian Jundzik I piętro. Przysposobiony pokój, wystylizowany niczym pokój maga gościł pacjentów z chorobami gastrycznymi, bólami kręgosłupa, migrenami oraz z niezliczoną ilością innych dolegliwości z którymi medycyna nie umiała sobie poradzić, a Jundzik owszem, umiał. Tajemniczy pakunek z którym wrócił zawierał zestaw zielonych szkieł o różnych kształtach. Ich pochodzenia Jundzik nie chciał nikomu zdradzić. Szkiełka starannie czyścił, niektóre udawało się nałożyć na wojskową latarkę. Latarka świeciła na zielono, a Jundzik machał nią rytmicznie przed twarzami chorych. - Nie zamykamy oczu! Nie mrugamy, nie mrugamy. Przykładał latarkę do obolałych miejsc na których przed zabiegiem rysował krzyżyki. Za każdym razem zwilżał kopiowy ołówek językiem i kreślił z uwagą fioletowe znaki. - Poczuje Pan ulgę, krew się oczyści, zobaczy Pan, będzie lepiej.. Trzeba naświetlić krew...Pacjenci nie bardzo rozumieli o czym mówi, ale wiedzieli, że to, co robi jest ważne, a naświetlona krew to sprawa najważniejsza. Mieli zaufanie do uzdrawiacza o fioletowych ustach.

Od poniedziałku do soboty klatka schodowa była wypełniona pojękiwaniem i płaczem czekających na uleczenie ludzi. Jedynie w niedzielę panowała cisza. Niedziele Jundzikowie mieli tylko dla siebie. Wiedziano, że tego dnia maestro nie przyjmuje. - Dzisiaj Maestro wyrównuje energię, łączy się z aurą – tłumaczyła Jundzikowa ustrojona w kolorowy turban i złote kolczyki. Na chodniku przed domem tłoczyli się ciekawscy, a gdy mieli szczęście widzieli w oknie krępą postać palącą papierosa. - To maestro, to on, to on. Jundzik niczym nie przypominał towarzysza Mariana widywanego dawniej na tarasie. Od czasu powrotu starannie zaczesywał włosy do tyłu. Nasączone brylantyną były gładkie i o ton ciemniejsze.Wraz ze zmianą wyglądu zmieniły się jego lektury. Gdy tylko miał czas przeglądał przedwojenną encyklopedię Meyera, wycinał z niej ilustracje i zapisywał na kartce egzotycznie brzmiące łacińskie słowa.
W grudniu śnieżyce pokryły miasto na biało. Na tarasie Celina ustawiła choinkę i cieszyła się, że śnieg pięknie drzewko przyozdobił. Późnym wieczorem, dzień przed wigilią, przedświąteczną atmosferę zakłócił pisk opon wojskowej ciężarówki, która gwałtownie zahamowała przy Wrzosowej. Wyskoczyli z niej uzbrojeni żołnierze torując drogę prowadzonemu w kajdankach młodemu mężczyźnie. Zniknęli w bramie i tyle ich widziano. Gadano, że Jundzik tego dnia odwołał wizyty, że wiedział wcześniej o osobliwych gościach. Podobno miał hipnotyzować wyjątkowo opornego szpiega. Jedni mówili, że to amerykański szpieg, inni, że angielski. Było tajemnicą w jaki sposób wojsko szpiega schwytało, wiedziano tylko, że był niebezpieczny i ważny. Z mieszkania Jundzika dochodziły odgłosy przesuwanych mebli, podniesione głosy i krzyki. Nagle koło północy w całej kamienicy zgasło światło, zapadła cisza i dało się wyczuć zapach spalenizny. Nikt nie miał odwagi by wyjść na klatkę schodową pilnie strzeżoną przez żołnierzy. Mimo braku prądu w mieszkaniu Jundzika było jasno, zielone światło wydobywało się przez szpary w drzwiach i oświetlało próg.

Już szarzało, gdy nagle rozległ się strzał… Słychać było dziwny skowyt, jakby zranionego śmiertelnie wilka. Z mieszkania Jundzika wypadł blady jak kreda radziecki oficer. Żołnierze rozstąpili się ledwie uniknąwszy zderzenia z przerażonym dowódcą, który wymiotował im pod nogi. Przez uchylone drzwi widać było leżące we krwi bezwładne ciało jeńca i mamroczącego do siebie Jundzika.

A potem… potem wypadki potoczyły się dziwnie szybko. Żołnierze odjechali, a Jundzikowie wraz z nimi. I tyle ich widziano. Ludzie coś potem gadali, że ten szpieg to podobno jakiś demon, że jakaś klątwa padła na wojskowych, bo mieli ginąć jeden po drugim w tajemniczych okolicznościach, że Jundzikowa zwariowała i rzuciła się pod pociąg, że ocalał jedynie Jundzik, który wrócił po tygodniu, ale już nie był taki sam jak kiedyś. Sczerniał, schudł, zamknął się w sobie, zamilkł. Czasem odnosił do skupu butelki znalezione w śmietniku za które mógł kupić bułkę i piwo. Litościwie ktoś nawet chciał dać mu pracę, ale odmówił. Całymi dniami przesiadywał przed kościołem na kamiennej ławce i coś tam pod nosem mówił do siebie, czasem płakał i rozcierał łzy brudnymi rękami. Raz tylko, dwa lata później, w okolicach Bożego Narodzenia widziano go w kościele, stał przez chwilę skulony obok konfesjonału jakby bił się z myślami… a potem nagle odwrócił się i wyszedł. W drugi dzień świąt znaleziono go martwego na ławce. Zamarznięty wyglądał jak kamienny posąg. Na tej ławce nikt już potem nie chciał siadać, bo miała przynosić pecha. Gadano, że to klątwa Jundzika, fatum komucha, bo podobno siedział w nim Zły.
I tyle.
 
PRZECZYTAJ JESZCZE
pogoda Lwówek Śląski
2.9°C
wschód słońca: 06:57
zachód słońca: 16:24
reklama

Kalendarz Wydarzeń / Koncertów / Imprez we Lwówku